W dzisiejszych „Rozmowach przy kawie” gościmy Katarzynę Zyskowską-Ignaciak. Z pisarką rozmawia Klaudia Maksa
Witam ponownie! Jak miło znów Panią gościć u mnie na kawie. Od naszej rozmowy minął rok, a w tak krótkim czasie wydała już Pani trzy książki. To dobry znak, świadczący o dobrej wenie, czy zbieg okoliczności?
Zbieg okoliczności. Te trzy powieści pisałam w sumie ponad dwa lata. Zupełnie przypadkiem kolejne premiery następowały jedna po drugiej. O publikacji decyduje zawsze wydawca, ja tu nie mam zbyt wiele do powiedzenia. A co do weny – im dłużej zajmuję się pisaniem, tym mniej wierzę w jej magiczne istnienie.
Jest Pani wzorcowym przykładem na to, że bycie dobrym pisarzem zależy od warsztatu. Im więcej piszesz, tym masz lepsze efekty. Zatem, czy pisanie można porównać do sportu wyczynowego?
Pisanie faktycznie nieco podobne jest do zawodowego uprawiania sportu. Tutaj także trening czyni mistrza. Doświadczenie, wytrwałość, i dyscyplina to są cechy wspólne i przy osiąganiu wyników sportowych i przy doskonaleniu warsztatu pisarza. Pewne osobiste predyspozycje, wyobraźnia, kreatywność, czyli coś, co szumnie nazwać by można talentem. To także w pisaniu bardzo pomaga, ale właśnie codzienna, skrupulatna praca nad tekstem daje najlepsze efekty w tym zawodzie.
Zdradziła mi Pani kiedyś, że najpierw pisała pamiętnik, który chowany był na dnie szuflady. Czyli ciągnęło do pisania od małego, oj ciągnęło. Czuła już Pani w sobie tę moc? Ten szósty zmysł pisarza?
Szczerze mówiąc, nie czułam go ani wtedy, ani teraz (śmiech). Moim losem nie pokierowała chyba żadna mityczna moc, a raczej potrzeba odnalezienia właściwej formy ekspresji dla wyrażenia myśli. Może gdybym była uzdolniona muzycznie lub plastycznie, robiłabym to za pomocą muzyki, lub obrazu? Niestety takich talentów nie posiadam, ale od zawsze lubiłam pisać.
Przy której książce wrota w Pani głowie w końcu nie wytrzymały i otworzyły się na oścież, żeby wena twórcza przelała na papier obrazy i myśli – nie cienkim strumyczkiem, ale wezbraną rzeką?
Właściwie tego, co towarzyszy mi podczas pracy nie nazywałabym weną. To jest raczej poczucie, czy raczej przeczucie, że słowa dotykają meritum, tego, co chcę przekazać. Niestety podobnego wrażenia doznaję niezmiernie rzadko, ponieważ bardzo krytycznie odnoszę się do tego, co tworzę. Ale oczywiście zdarza mi się owego stanu pewności, spełnienia doświadczać. Chyba pierwszy raz byłam z siebie w pełni zadowolona, kiedy pisałam „Upalne lato” a później „Nie lubię kotów”.
Bo ja, jako wierna Pani czytelniczka, odkryłam tę literacką siłę przekazu w rodzinnej sadze „Upalnego lata”, w której wprowadziła nas Pani w klimat epoki z zegarmistrzowską wręcz precyzją, co dało efekt odebrania treści wszystkimi zmysłami. Proszę zdradzić, jak to się robi? Jak włącza się w przekaz: ucho, nos, oko, dotyk…?
To pewnie taki pisarski truizm, ale na czas, kiedy pracuję nad tekstem, naprawdę przenoszę się do miejsc, które opisuję. Jestem moimi bohaterami, oddycham powietrzem miejsc, w których się znajdują, patrzę ich oczami na otaczający świat. I po prostu opisuję towarzyszące temu emocje. Dla mnie to największy komplement, jeśli czytelnik, dzięki moim słowom, również przeniesie się w te miejsca.
Nie tylko ja doceniłam te umiejętności. Wydawnictwo zaproponowało Pani sprostanie wyzwaniu i na podstawie źródeł powstał literacki hołd poecie…
Faktycznie, z pomysłem opisania miłości Basi i Krzysztofa Baczyńskich wyszedł wydawca. Z jednej strony bardzo mi schlebiało, że dostrzeżono we mnie potencjał, z drugiej czułam, że to będzie ogromne wyzwanie. Zbudowanie, wykreowanie świata, który zna się wyłącznie z przekazów, z filmów, z książek, a następnie ubranie całej historii – w której niewiele jest miejsca na własną wyobraźnię i interpretację – w przystępną formę, było ciekawym doświadczeniem.
Po tych literackich „zaprawach”, napisanie współczesnej powieści obyczajowej było tylko potwierdzeniem Pani umiejętności pisarskich. Zanim wzięłam do ręki, ostatnio wydaną nakładem wydawnictwa Nasza Księgarnia, Pani książkę „Nie lubię kotów” czułam, że autor z takim doświadczeniem nie napisze prostej powieści, mówiąc symbolicznie, z początkiem, środkiem i zakończeniem. I bingo! „koty” to, „zbiór sześciu rozdziałów” o ….
O moich rówieśnikach i współczesności, która trochę nas przerosła.
Powiedziała mi Pani kiedyś, że „Nie lubię kotów” to książka o swoistej niemożności dorośnięcia i o nadmiarze, przesycie, które dotknęły Pani pokolenie. Rzeczywiście, jest to swoisty paradoks naszych czasów. Młodzi ludzie często osiągają w życiu to, czego ich rodzice nie zdołali osiągnąć,pracując całe życie. Jednak jest coś za coś…
Wychowaliśmy się w okresie ogromnych szans. Jesteśmy beneficjentami kapitalizmu, wraz z jego możliwościami, z wolnością, lecz jednocześnie nie ustrzegliśmy się przed pułapkami, które ze sobą przyniósł. Mamy coraz lepsze samochody, większe mieszkania, na wakacje jeździmy za granicę, a równocześnie relacje międzyludzkie ulegają rozluźnieniu. Znaczenie przyjaźni, miłości zupełnie się zdewaluowało.
Bohaterami „Nie lubię kotów” jest szóstka znajomych. Młodych ludzi należących do warszawskiej socjety. Ale żaden z nich nie czuje, że znalazł się w swoim życiu w odpowiednim miejscu i czasie oraz nie oczekiwał w życiu dokładnie tego, co dostał, mimo że okupił to ciężką pracą, a nawet wyrzeczeniami. Patologia naszych czasów?
Pewnie tak. Dodatkowo te niepokojące zjawiska są, według mnie, o tyle groźne, że kryją się za fasadą dobrobytu i sukcesu. Za pozorami szczęścia. Przecież otaczający nas świat wydaje się być w idealnym porządku. Dopiero, gdy opada lukier, okazuje się, że pod nim kryje się pustka, frustracja, oraz masa jakichś destrukcyjnych, wschodnioeuropejskich kompleksów, które nakazują nam bezustannie gonić króliczka. Przez to nie potrafimy odnajdywać spełnienia w małych rzeczach. Tu i teraz.
Ale ta chorobliwa presja, która ich napędza, nie jest implikowana jedynie przez media i twardą współczesną rzeczywistość. Bo tak naprawdę, można być na nią odpornym, tylko tę odporność trzeba wynieść z domu rodzinnego. A w domu… Okazuje się, że nierzadko ci młodzi ludzie zostali tym, kim są w wyniku presji rodzinnych, społecznych, albo z powodu buntu wobec niedostatku w dzieciństwie…
Ponieważ prawie całe moje pokolenie – końca lat siedemdziesiątych i początku osiemdziesiątych –przyszło na świat w czasach niedostatku. Wszyscy mieli po równo. Po równo mało. To dlatego się zachłysnęliśmy światem zachodu, który wreszcie stanął przed nami otworem. Nasi rodzice także upatrywali w zmianach wyłącznie szansy – której oni sami nie mieli. Trochę się wszyscy przeliczyliśmy.
Czyli taki młody człowiek, nakręcony na maksa na sukces i pieniądze, niemający życia osobistego, że o rodzinie nie wspomnę, traci umiejętność panowania nad nim… I sięga po półśrodki. Po alkohol, narkotyki… Ten problem też Pani wyraźnie artykułuje…
No właśnie. Ile można żyć na pełnych obrotach? Moi rówieśnicy dostali przepustkę do lepszego życia, ale to jest zazwyczaj życie na kredyt, całkowicie zależne od kursów walut, międzynarodowej sytuacji gospodarczej. Według mnie jest swoistą formą współczesnego niewolnictwa. Dopóki masz pracę, dopóki zgadzasz się z polityką korpo, jesteś kimś. Wystarczy jednak, że się postawisz, albo okażesz za słaby i, w jednej chwili, stracisz nie tylko robotę – stracisz wszystko. A na twoje miejsce na pewno szybko znajdzie się ktoś inny…Jak długo można pociągnąć pod taką presją? Stąd prawdopodobnie bierze się problem wysoko funkcjonujących alkoholików, którzy rano napędzają się koksem, aby później, wieczorem, po pracy, butelką zagłuszyć wszelkie lęki.
Czy „Nie lubię kotów” nie niesie przypadkiem jakiejś misji? Bo coś mi się zdaje, że ta książka nie jest tylko sposobem na spędzenie miłego wieczoru pod kocykiem z kubkiem gorącej herbaty…
Z misyjnością tej książki raczej bym nie przesadzała (śmiech). Jakiś czas temu wyrosłam z wiary, że literatura może coś zmieniać. Ale oczywiście byłoby fajnie, gdyby czytelnicy zostali po lekturze „kotów” z jakąś refleksją.
Znęca się Pani trochę w książce także nad fikcyjnym wydawcą. Że stawia na komercję, a nie na jakość. A w rzeczywistości, czy czuje Pani we współczesnej literaturze oddech komercjalizacji?
Myślę, że każdy, kto czyta, zdaje sobie z tego sprawę. W „Nie lubię kotów” poruszam ten temat, ale niejako od strony nieco rozczarowanego rzeczywistością autora. Niestety, jako czytelnik zdaję sobie sprawę, że wydawanie książek to taka sama forma działalności gospodarczej, jak każda inna i wydawca, aby przetrwać, musi zarabiać. Dlatego rynek zalewa nieprzebrana ilość dobrze wypromowanego chłamu. Z drugiej strony, wydawca zarabiając na tytułach typowo komercyjnych, może od czasu do czasu zaryzykować z publikacją bardziej ambitną.
Jakie cechy powinna posiadać współczesna wzorcowa powieść obyczajowa?
Nie mam pojęcia (śmiech). Ale jeżeli posiądę podobną wiedzę, postaram się taką powieść napisać.
Poda Pani przykłady dobrych książek?
Rozumiem, że pyta Pani o współczesną prozę polską? Cóż, pewnie nie będę oryginalna, ale od dwóch lat wciąż pierwsze miejsce w moim prywatnym rankingu zajmuje genialna „Morfina” Twardocha. Oprócz tego szczerze zachęcam do sięgnięcia po Bator, szczególnie po cykl wałbrzyski, a ostatnio zachwyciłam się „Sońką” Karpowicza.
I ja dodam swoją propozycję. „Nie lubię kotów”. Dla mnie jest to bardzo dobra współczesna powieść. Dziękuję za przyjęcie ponownego zaproszenia. Życzę dalszych sukcesów wydawniczych.
Ja również dziękuję za rozmowę.
Katarzyna Zyskowska-Ignaciak, absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Mimo zawodu wyuczonego z trudem trzyma się rzeczywistości, toteż zamiast opisywać suche fakty tworzy literacką fikcję. Autorka ośmiu książek. Zadebiutowała w 2011 roku lekką i zabawną powieścią obyczajową: „Niebieskie migdały”, chociaż równie dobrze czuje się w poważniejszych formach (seria „Upalne lato”, „Nie lubię kotów”, „Wieczna wiosna”).
Matka wyrodna, żona niedoskonała, nieperfekcyjna pani domu, autorka wciąż poszukująca. W wolnych chwilach żegluje i wędruje po górach. W przyszłości zamieszka w domu nad jeziorem, ale obecnie do snu kołysze ją szum warszawskich tramwajów.
Brak komentarzy do “Wywiad z Katarzyną Zyskowską-Ignaciak”