Fragment książki opublikowaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Autor: Judith Fertig
Tytuł: Życie ma smak pomarańczy
Przekład: Anna Kłosiewicz
Rok wydania: 2016
Wydawca: Prószyński i S-ka
Kiedy wróciłam do cukierni po spotkaniu z paniami Schumacher, Maggie pakowała do pudełek rozmaite miniaturowe ciasta: to z mokką i truflami, stanowiące naszą styczniową specjalność, a do tego dostępne na co dzień ciasto marchewkowe z polewą z twarożku, red velvet cake, przekładany masą serową tort, ten niebieski z dodatkiem aromatu migdałowego, no i oczywiście nasz popisowy tort tęczowy. |
– Nie mogłam się zdecydować – wyrzuciła jednym tchem klientka.
– No cóż, w takim razie nikt nie powinien pani do tego zmuszać – odparłam, wkładając do torby z jej zakupami zawinięte w celofan kruche ciasteczko w kształcie płatka śniegu. – A to na koszt firmy.
Taka drobnostka, jak dorzucone gratis kruche ciasteczko, może się okazać nieoczekiwanym przejawem życzliwości, jeśli sądzić z miny kobiety. Kiedy klientka wyszła, a w cukierni na powrót zapanował spokój, Maggie popatrzyła na mnie wyczekująco.
– No i jak poszło? − W odpowiedzi tylko uśmiechnęłam się szeroko. – Wiedziałam! – zawołała. − Po prostu wiedziałam, że ci się uda!
– Musimy to uczcić porządną latte! – rzuciłam, uruchamiając stary, dobry ekspres. Długą łyżką próbowałam uformować piankę na kształt weselnego tortu, ale wyszła mi zwykła góra. – To by się akurat zgadzało – mruknęłam pod nosem.
– Co się zgadza? – zainteresowała się Maggie, stukając się ze mną filiżanką. – Zdrowie!
– Nadal czeka nas ciężka walka, żeby wspiąć się na szczyt. – Wskazałam na swoje dzieło.
– Przecież to nie jedyne zamówienie. – Maggie zaczęła mnie pocieszać konspiracyjnym szeptem. – Przed walentynkami ludzie będą tu walić drzwiami i oknami. Od dwóch tygodni zapisuję, ilu klientów nas odwiedziło i ile zamówień złożono. I z każdym tygodniem liczby się podwajają. Może to jeszcze nie szczyt marzeń, ale jesteśmy na dobrej drodze. Naprawdę powinnaś zatrudnić kogoś do pomocy, no, chyba że twoim zdaniem nasza mała wampirzyca z zaplecza da sobie radę z obsługiwaniem klientów. – Przy tych słowach popatrzyła na mnie sceptycznie.
To jest myśl, stwierdziłam w duchu.
Wyszłam na zaplecze, gdzie Jett, ze zmarszczonymi brwiami, pracowicie modelowała delikatne róże i listki z masy cukrowej. Koniec łańcuszka przyczepionego do kolczyka w jej nosie niknął gdzieś w dolnych rejonach pod czarnym T-shirtem. Przed pracą chyba umyła ręce, chociaż trudno to było ocenić, ponieważ paznokcie miała pomalowane na czarno.
– Jak leci? – zapytałam.
– Wszystko się popieprzyło. − Zaskoczyła mnie, ale zdołałam się opanować. Ja widziałam pięknie odwzorowane pączki róż, w pełni rozwinięte kwiaty i listki w pastelowych kolorach, stanowiących barwy następnej eleganckiej imprezy, balu charytatywnego zorganizowanego przez Rose Family Foundation, na który przygotowaliśmy ciasta. Musiałam mieć mocno zaskoczoną minę, bo Jett dodała w ramach wyjaśnienia: – Nie chodzi o pracę.
– Miło mi to słyszeć. − Nie wiedziałam nawet, jaki miała naturalny kolor włosów. Ponoć farbuje je na odcień deadly nightshade. Kiedy w deszczowe dni przychodziła z położonego na szczycie wzgórza liceum, a nigdy nie miała przy sobie parasola, z jej włosów skapywała zabarwiona na fioletowawą czerń woda. Dlatego od jakiegoś czasu zawsze trzymałam na podorędziu stare ręczniki. Nie miałam wątpliwości, że gdzieś pod maską królowej ciemności kryła się urocza młoda dziewczyna. Kiedy w zeszłym roku poszłam odwiedzić moją nauczycielkę plastyki z liceum, od razu zwróciłam uwagę na prace Jett. Jej modele z gliny, rysunki węglem, wyczucie koloru, wszystko to zdradzało prawdziwy talent. Miałam nadzieję, że po szkole zostanie w rodzinnym miasteczku i zapisze się na zajęcia w którejś z pobliskich akademii sztuk pięknych. Mimo wszystko trudno było się przyzwyczaić do jej przerażającego wizerunku prawdziwej twardzielki. Nie wyobrażałam jej sobie na ewentualnej rozmowie o pracę, na pewno nie potraktowano by jej tak, jak na to zasługiwała. – Chyba zdajesz sobie sprawę, jak bardzo wszyscy się cieszymy, że tu z nami pracujesz, prawda? Poza tym ta praca ma przynajmniej tę zaletę, że człowiek nigdy nie chodzi głodny – dodałam.
– Aha. Wszystko inne jest do dupy. Ale tu mi się nawet podoba − odparła.
– To super – rzuciłam. Cóż innego mogłabym w tej sytuacji powiedzieć? Maggie miała jednak rację, Jett nie była jeszcze gotowa na kontakt z klientami.
Naprawdę potrzebowałam dodatkowych rąk do pracy. Ale nie zamierzałam zatrudniać nikogo więcej na cały etat, dopóki nie upewnię się, że poradzimy sobie z utrzymaniem kolejnego pracownika. W razie konieczności mama na pewno pomoże. No i może żona Norba. Biedny Norb.
Rozdzwoniła się moja komórka, więc czym prędzej wyciągnęłam ją z kieszeni spodni.
– Wpadnij dziś wieczorem na kolację – zaczęła namawiać bez wstępów mama. – A zanim powiesz, że nie masz czasu, weź, proszę, pod uwagę, że będzie pieczeń z fasolką szparagową.
– Gotujesz ty czy ciocia Helen?
– Ja.
– W takim razie chętnie. Przyniosę deser. O której mam być?
– Kiedy będziesz mogła. Wszystko będzie czekać na ogniu.
Poczułam się tak, jakbym właśnie otuliła się ulubionym ciepłym swetrem. Domowa kuchnia mamy.
Brak komentarzy do “Życie ma smak pomarańczy – fragment”